„Zaświadczył to ten, który widział, a świadectwo jego jest prawdziwe. On wie, że mówi prawdę, abyście i wy wierzyli.”
(Ewangelia wg św. Jana, 19:35)
Gdy w rozgwieżdżoną noc patrzę w niebo i przypominam sobie informację z jakiegoś popularnonaukowego programu, a mianowicie że gwiazd we wszechświecie jest przynajmniej tyle, ile ziarenek piasku na wszystkich ziemskich plażach licząc do głębokości jednego metra, a do tego dodać należy jeszcze ilość planet (co i tak nie wyczerpuje tematu ponieważ, jak się podaje, wszechświat jest być może nieskończony), to rozumiem, że czasami trudno pogodzić się z myślą, że wszystko, co ważne dzieje się tylko na jednej jedynej planecie, zatopionej jak błękitna kulka w tym kosmicznym bezmiarze. Na szczęście zawsze wtedy przywołuję z pamięci opisane poniżej zdarzenia, po wielokroć dziękując za nie Bogu – Wielkiej Energii i Nieogarnionemu Kreatorowi wszystkiego, co istnieje. Gdyby nie one, niebezpieczeństwo zlekceważenia opisów biblijnych i ewangelicznych, z których wyrosła nauka Kościoła i uznania ich za wymysły bajkopisarzy, mogłoby stać się również moim udziałem, tak jak niestety staje się udziałem coraz większej ostatnio ilości ludzi.
ŚWIADECTWO PIERWSZE – 2 września 1994.
2 września 1994 roku po godzinie 18-ej, spóźniony wbiegłem na boisko…
Ale ta historia zaczęła się wcześniej. Przynajmniej 9 miesięcy wcześniej, gdy – z kilkumiesięcznym opóźnieniem – uzyskałem dyplom ukończenia 5-letnich studiów z filologii polskiej. Była połowa grudnia, a ja na dobre wchodziłem w dorosłe życie. Szybko się jednak okazało, że „świat czekający otworem” to tylko wytrych słowny, mający na celu ukrycie prawdziwego oblicza dorosłości. Do dziś zresztą nie za wiele się pod tym względem zmieniło i radość z ukończenia najważniejszego etapu edukacji nadal u wielu absolwentów miesza się z lękiem o przyszłość, głównie zawodową. Tak było i ze mną – przez dobrych kilka miesięcy, poza oglądaniem piątki na dyplomie ze wszystkich możliwych stron, nic szczególnego się w moim życiu nie działo. Gdy wiosną 1994 roku okazało się, że czynione zabiegi, by na dobre zostać dziennikarzem, kończą się uzyskiwaniem dochodów równych drobnym na colę, pod presją domowników (zwłaszcza matki), odpowiedziałem na ogłoszenie jednego z renomowanych liceów w regionie (żeby nie powiedzieć w Polsce). Moje CV zostało rozpatrzone pozytywnie i już w lipcu wyjechałem na zagraniczne szkolenie uzupełniające wiedzę z zakresu tzw. międzynarodowej matury, którą liceum zamierzało w tym czasie – mimo wielu obaw, również moich – wdrożyć. Warto w tym miejscu chyba dodać, że obawy te wynikały przede wszystkim z całkowitego niedopasowania tego projektu do tamtejszego systemu oświaty w Polsce. Po powrocie zacząłem powoli godzić się z myślą, że mimo nieco innych planów na życie, przyjdzie mi zderzyć się z szarą rzeczywistością polskiej szkoły. Nie spodziewałem się jednak, że zderzenie to będzie tak brutalne. Głodowa pensja z rozdzielnika, zakup podręczników oraz innych pomocy szkolnych za własne pieniądze i coś, co wówczas nie mieściło mi się w głowie – wychowawstwo pierwszej klasy. Przysłowiowa czara goryczy przelała się na spotkaniu z rodzicami owych pierwszaków: morze pytań, próśb, oczekiwań. Nie, to nie było morze – to był ocean w swojej najbardziej nieprzewidywalnej skali, a ja na nim, w drewnianej łódeczce targanej przez kilkunastometrowe fale. Rzucono mnie na najgłębszą z możliwych toni, dając dziurawą łajbę i jedno skrzywione wiosło…
Żebyś jednak mógł, drogi Czytelniku, poczuć dogłębnie moją sytuację w to wrześniowe piątkowe popołudnie, jeszcze słowo dopowiedzenia. Choć, jak wspomniałem, moja ówczesna fascynacja światem mediów została dość okrutnie sprowadzona do tzw. parteru, bynajmniej nie porzuciłem myśli o pracy dziennikarza. Zachowując status redaktora i wykorzystując dzięki niemu posiadane koneksje, mniej więcej tydzień wcześniej akredytowałem się (zresztą nie po raz pierwszy) na jednym z największych festiwali muzycznych w Polsce. Kolorowy świat estrady, w którym brylowała zwłaszcza jedna, niezwykle urodziwa i wybitnie uzdolniona wokalistka, okazał się całkowitym przeciwieństwem szarzyzny witającej mnie na zebraniach grona pedagogicznego przed rozpoczęciem roku szkolnego. I tak to się toczyło – do południa próby koncertowe w ramach festiwalu, a po południu niekończące się, do bólu nudne rozmowy o minimum programowym, dziennikach lekcyjnych i tym podobnych rzeczach.
2 września (kilka dni po festiwalu) było podobnie. Z tą różnicą, że zamiast przedpołudniowego zebrania z nowo poznanymi belframi, wstawiono mi na popołudnie wspomniane spotkanie z rodzicami moich przyszłych podopiecznych. Po nim – jak w każdy wtedy piątek – zamierzałem wyszaleć się na boisku grając w piłkę z kolegami. Gdy zaczęło się zebranie i zobaczyłem przed sobą kilkadziesiąt ojców i mam, szczęśliwych, że ich latorośle dostały się do tak renomowanej w ich mniemaniu szkoły (jej renoma – wobec przytoczonych wyżej faktów – od samego początku budziła moje daleko idące wątpliwości), wiedziałem już, że prędko się nie skończy i prawdopodobnie spóźnię się na boisko. Tak się też stało i choć opóźnienie nie było wielkie, a boisko, na którym grywaliśmy oddalone od budynku liceum zaledwie o 5 minut drogi, to wychodząc z niego oczyma wyobraźni widziałem już zniesmaczone miny kolegów i ich kąśliwe uwagi na temat mojej punktualności. Wcześniej jednak musiałem pokonać miejski park zieleni graniczący z boiskiem. Niebo było raczej zachmurzone, w parku trochę spacerowiczów, a ja – nie zważając na nic i nikogo – biegłem przez park zalewając się łzami i wyjąc w sposób trudny od opisania. W jednej chwili zobaczyłem całe swoje przyszłe życie, takie jakie mogłoby być oraz to, które prawdopodobnie stanie się moim udziałem. Nie chciałem wtedy takiej pracy, a jeszcze bardziej nie chciałem takiej pracy w takich warunkach. Moim światem była muzyka, dziennikarstwo i temu chciałem się poświęcić. Tylko jakaś przyzwoitość w stosunku do czekających na boisku kolegów i wstyd przed nimi, pozwoliły mi na błyskawiczne doprowadzenie się do stanu, w którym po dotarciu na miejsce, ocierając z twarzy ostatnią łzę, mogłem rozpocząć przebieranie się w strój piłkarski. Poganiany okrzykami „Na co czekasz, przegrywamy już 0:1!” zawiązałem ostatni supeł sznurowadła i całkowicie odarty ze złudzeń, bez rozgrzewki, wbiegłem na boisko. Ostatnią myślą przed wbiegnięciem na poprzecinaną wzgórkami piasku murawę była myśl:
„PANIE BOŻE, TERAZ TYLKO ZŁAMANIEM NOGI MOŻESZ MNIE UWOLNIĆ OD TEGO, W CZYM SIĘ ZNALAZŁEM.”
Trudno jest mi dziś co do sekundy określić czas, jaki upłynął od momentu, gdy od linii w narożniku boiska znalazłem się mniej więcej w jego środku. 10 sekund? Gdy tam dobiegłem moja prawa noga rozjechała się w kolanie na jednej z kęp. Górna część nogi powędrowała w jedną stronę, dolna w drugą – musiał być to zapewne dość komiczny widok, jednak mój wrzask, słyszany chyba w całym mieście, w ułamku sekundy zgasił uśmiech na ustach pozostałych graczy. Zrobiło się zbiegowisko. Wśród tumanu piasku, jaki powstał po moim ekwilibrystycznym upadku otoczyło mnie kilkanaście osób, moich kolegów. Szok, jakiego doznałem z bólu, był tak wielki, że w pierwszej chwili wstałem próbując chodzić, a nawet przez moment biegać, czym zwiodłem część z chłopaków. Gdy jednak runąłem za chwilę ponownie na ziemię, wiedziałem już, że sprawa jest poważna. Mecz został przerwany. Obolałego przeniesiono mnie poza boisko i zaczęto się zastanawiać, gdzie jechać – na pogotowie, czy do szpitala? Ostatecznie wpakowano mnie do malucha (Fiat 126p), a kolega – na mój wyraźny rozkaz – zawiózł mnie do… domu, żądając jednakże, abym najpóźniej rano stawił się w szpitalu lub innej placówce zdrowia. Dostałem też od razu kule, które ktoś miał na podorędziu i w takim stanie, obolałego, z siatką kupionych w międzyczasie leków przeciwbólowych, odstawiono mnie pod drzwi mojego mieszkania. Dalszy ciąg możesz sobie Czytelniku sam dopowiedzieć: wizyta w szpitalu i diagnoza – przeciągnięcie wiązadeł pobocznych z podejrzeniem zerwania krzyżowego, noga cała w usztywniającym, wyglądającym jak gips tutorze, zwolnienie lekarskie na 2 miesiące, badania kolana (w tym rezonans magnetyczny), rehabilitacja, itd.. I chociaż matka, znając mój ówczesny stosunek do pracy w szkole, oficjalnie zarzuciła mi symulowanie (!!!), choć miałem świadomość, że oto prawdopodobnie na zawsze skończyła się moja przygoda z wyczynowym sportem, a sekretariat szkoły, do którego o kulach stawiłem się w poniedziałek, trzy razy oglądał szpitalną pieczątkę, narażając mnie na niepotrzebny stres, czułem się uwolniony i wybawiony. Moje życie od tamtej chwili potoczyło się zgodnie z moimi dziennikarskimi predyspozycjami, choć wcale nie w oderwaniu od szkolnictwa. Równolegle do pracy w mediach, rozpocząłem pracę nad doktoratem, co jak się później okazało, było początkiem pracy… na uczelni. Pracy chyba nieźle wykonywanej, gdyż – z małymi przerwami – kontynuowałem ją przez kilkanaście lat.
ŚWIADECTWO DRUGIE – 25 grudnia 2005, Boże Narodzenie.
Mimo wspomnianej wyżej, bezpośredniej przecież Boskiej interwencji w moje życie, mój kontakt z Nim do roku 2005, trwający jakkolwiek od chrztu, określiłbym mianem raczej nie w pełni dojrzałego, gdzie nierzadko bardziej liczyła się ilość, niż jakość. W prawie stałej łączności, ale jakby na obrzeżach. Bez próby pogłębienia tej relacji. Dość powiedzieć, że gdy w czerwcu 2004 roku kończył się mój kilkuletni narzeczeński związek z kobietą, byłem mocno wyjałowioną religijnie pustynią. Tak się w każdym razie czułem, mimo zewnętrznych gestów typu niedzielna msza (a i to nie zawsze) czy poranny, tudzież wieczorny pacierz. To dziwne – z owej boiskowej sytuacji sprzed lat powinienem przecież wyciągnąć właściwe wnioski i już wówczas zbliżyć się do Pana, który w tak wyrazisty sposób wyszedł naprzeciw mojemu życiu.
Gdy 2 kwietnia 2005 Bóg wezwał do siebie Jana Pawła II, udałem się do pierwszej po 5 latach spowiedzi. Ksiądz w konfesjonale od ilości grzechów, jakie zdołałem sobie przypomnieć z całego tego okresu, aż się wił – nigdy nie zapomnę tego widoku. Doprowadziłem się do stanu, o jaki sam siebie bym nigdy nie podejrzewał – z Boga uczyniłem zabawkę, którą się ma, bo tak trzeba, a kiedy zabawka jest niepotrzebna, to się ją wyrzuca. Na szczęście od tego momentu miało być inaczej.
W lipcu na wieczne odpoczywanie odeszła babcia ze strony ojca, a w grudniu tegoż 2005 roku, tuż przed świętami, druga babcia, ze strony matki. Pamiętam, jak mama przyjechała z pogrzebu – wyglądała przybita, choć zachowywała pozory dzielności. Opowiadała, jak wyglądało ciało babci przed zamknięciem trumny, o ludziach na pogrzebie, itd.. Mimo iż atmosfera daleka była od radosnej, usiedliśmy tradycyjnie do wieczerzy wigilijnej. Później pasterka z Watykanu w telewizji (pierwsza bez papieża Polaka) i można było udać się na spoczynek.
W JEGO TRAKCIE, JAK SIĘ POTEM OKAZAŁO WŁAŚCIWIE JUŻ NAD RANEM (OKOLICE GODZINY 5-EJ) SPAŁEM GŁĘBOKIM SNEM, GDY POJAWIŁO SIĘ JEDYNE W SWOIM RODZAJU WIDZENIE. NIE SEN, A WIDZENIE – TAK BYM TO OKREŚLIŁ. W WIDZENIU TYM ROZMAWIAŁEM Z MOJĄ ŻYJĄCĄ CIOTKĄ (SIOSTRĄ MAMY), KTÓRĄ ZAPYTAŁEM, CZY BABCIA JEST W NIEBIE. PADŁA ODPOWIEDŹ: „JEŚLI ZAMKNIESZ OCZY I PO ICH ZAMKNIĘCIU POJAWI SIĘ BIAŁE ŚWIATŁO, TO ZNAK, ŻE BABCIA JEST W NIEBIE”. ZROBIŁEM TO I W TYM MOMENCIE DOOKOŁA MNIE WYBUCHŁO TAK JASNE ŚWIATŁO, JAKBY KTOŚ PRZED OCZYMA ZAPALIŁ ŚWIATŁO LATARNI MORSKIEJ, A I TO ZA MAŁO. W TEJ NIESKAZITELNEJ, NIE DAJĄCEJ SIĘ Z NICZYM PORÓWNAĆ BIELI, POCZUŁEM PONADTO COŚ NA KSZTAŁT CHWAŁY, DOSTOJNOŚCI. TO ŚWIATŁO POJAWIŁO SIĘ JAKBY Z NICZEGO I W UŁAMKU SEKUNDY ROZROSŁO SIĘ DO OGROMU, KTÓRY MNIE NAGLE OTOCZYŁ, A NASTĘPNIE W TEN SAM SPOSÓB ZGASŁ.
W tym momencie mój organizm najwidoczniej nie wytrzymał już tego widzenia i zbudził się. W strachu, jaki poczułem, wynikającym z autentycznego poczucia obcowania z Wielkością, strachu, który zmieszał się prawie ze łzami i uświadomieniem sobie, że człowiek potrafi przeżyć całe życie będąc nieświadomym ogromu jaki go otacza, była jednak jakaś pewność, że nic mi nie grozi. Uklęknąłem na dywanie i zapytałem Boga, co mam teraz robić, czy mam coś zmienić w swoim życiu, zmienić pracę, otoczenie, itd.. Niczego takiego w swoim sumieniu nie usłyszałem, a wręcz jakbym utwierdził się w przekonaniu, że mam po prostu robić swoje, bo i tak nie jestem panem swojego życia – jest nim Bóg. Nie wiem, jak udało mi się w ogóle jeszcze ponownie w to Boże Narodzenie zasnąć, trwało chyba godzinę zanim ponownie usnąłem.
Prawie pół roku później (dokładnie był to środek czerwca) wylądowałem w szpitalu z atakiem kolki nerkowej. Każdy, kto to przeżył, zna ten ból – ból na granicy wytrzymałości, ból, który jest tak wielki, że człowiek wręcz wymiotuje. To był ostatecznie moment zwrotny w moim życiu. Zrozumiałem, że to doświadczenie było konieczne, abym wrócił do Boga, zaufał mu, dał się prowadzić, był wsłuchany w Jego rytm, słowem – abym, wsparty bożonarodzeniowym doświadczeniem sprzed sześciu miesięcy, uporządkował moje życie duchowe. Stwórca, do którego skierowałem moją modlitwę, pozwolił mi wyjść z kłopotów zdrowotnych bez większego uszczerbku – obyło się bez usuwania kamieni (obraz ultrasonografu, który w szpitalu pokazał je wyraźnie jako prawie kwalifikujące się do rozbijania, miesiąc później był prawie czysty). Jako wotum wdzięczności, we wrześniu 2006 roku pojechałem z indywidualną pielgrzymką do Lichenia, co obiecałem Bogu jeszcze na szpitalnym łóżku, a na moim biurku od tamtej pory zagościły dwa obrazki: Jezusa Miłosiernego (niech będzie błogosławione Miłosierdzie Boże) oraz Matki Boskiej Licheńskiej, przywieziony z Lichenia, miejsca szczególnego na pielgrzymich drogach (znalazłem do niego antyramkę w sklepie dokładnie w moje urodziny), a później także Jezusa z Jego Najświętszym Sercem oraz Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej, skąd przywiozłem również słynną uświęconą wodę.
Dziś wiem na pewno, że w tym 2006 roku moje życie wreszcie weszło na właściwe tory, zwłaszcza, gdy – zmęczony codziennością – uświadomię sobie, że życie człowieka w jego ziemskim kształcie kiedyś się skończy. Być może więc warto przeżyć je, myśląc przede wszystkim o tym, co nas czeka po drugiej stronie i nie przejmować się aż tak bardzo otaczającą rzeczywistością. A przynajmniej osiągnąć jakąś równowagę pomiędzy tym, co doczesne, a tym, co wieczne. By tak się stało, bym mógł osiągnąć ten stan świadomości, musiałem w międzyczasie doznać jeszcze kilku upokorzeń, z których najbardziej zauważalnym okazał się nagły brak przyjaciół i znajomych, którzy – jeden po drugim – zaczęli pokazywać swoje prawdziwe oblicze. Teraz, z perspektywy kilku lat, patrzę na tę towarzyską zapaść niemal jak na błogosławieństwo – wiem, że nigdy nie zbliżyłbym się do Boga w ten ubogacony sposób, gdyby moje myśli i czyny zaprzątał towarzyski korowód. Znamiennym jest tu dodatkowo fakt, że ok. 30 osób (byli wśród nich ludzie nawet z 30-letnim stażem znajomości) zniknęło z mojego życia w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy, czyli w zasadzie w jednej chwili. Odbieram to jak niemal znak. Być może był to sygnał, abyśmy nie przywiązywali się za mocno do ludzi, a skierowali nasze życie w stronę Tego, który to życie daje i do którego zmierzamy w naszej wędrówce od narodzenia do śmierci. To On powinien być dla nas największym Przyjacielem i porządkować relacje z bliźnimi. On jest doskonały, my nie. Choć oczywiście nigdy nie wolno zapominać, że jesteśmy Jego stworzeniem i powinniśmy darzyć się nawzajem miłością i szacunkiem.
ŚWIADECTWO TRZECIE – 2 listopada 2014, Dzień Zaduszny.
Historia życia mojej mamy mogłaby posłużyć jako scenariusz do filmu, który wymykałby się wszystkim znanym gatunkom filmowym, od melodramatu, poprzez telenowelę aż do science fiction i filmów grozy. Pierwszym poważnym tąpnięciem, zgłaszającym jej wejście w wiek podeszły, był żylak nogi. Matka, przejawiająca organiczny wstręt do chorób i lekarzy (co w pewnej mierze po niej odziedziczyłem), przez długi czas odżegnywała się od wizyty u lekarza, więc jedyne, co można było zrobić, to modlić się. I ta modlitwa, którą wyjątkowo żarliwie zanosiłem do Maryi, Matki Boga, w końcu pomogła – mama wreszcie zdecydowała się na wizytę, dzięki której zastosowano leczenie pozwalające jej chodzić. Niestety, pojawił się Parkinson, a jednocześnie po kilku latach noga odezwała się ponownie. Tym razem sprawa przybrała poważniejszy obrót – mamie zagrożono amputacją. Nie pamiętam ile razy i jak głęboko topiłem się w modlitwie za jej zdrowie. Bóg wysłuchał mnie ponownie – ojciec znalazł lekarza, który podjął się nowatorskiej metody leczenia żylaków. Kosztowało to rodziców spory wydatek, ale noga została wyleczona. Jak się niedawno dowiedziałem, pan doktor nieoczekiwanie niedawno zmarł – Panie Boże, wynagrodź mu jego pracę z pacjentami, na pewno uleczył wiele osób.
Po półtora roku od tego zdarzenia, moja mama wylądowała w szpitalu z zapaleniem pęcherza moczowego i ogólnym bardzo złym stanem organizmu, na co niestety długo i intensywnie pracowała. Z uwagi na jej stosunek do życia i do chorób, było to dla mnie jak do tej pory jedno z najtrudniejszych i najbardziej stresujących przeżyć w całym moim życiu. W pewnym momencie poprosiłem Boga, aby położył już kres tej sytuacji i kogoś z nas – mnie albo mamę – powołał do Siebie. Myślałem, że nie wyjdę z tego bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Nic takiego się na szczęście nie stało, a gdy minął tydzień, mama wróciła do domu. Jestem pewien, że wielka w tym zasługa modlitwy do Matki Boskiej w czasie tzw. Godziny Łaski, która trwa zawsze między godziną 12-tą a 13-tą raz w roku, 8 grudnia, kiedy to przypada święto Niepokalanego Poczęcia Maryi i dzień ten wypadł właśnie w czasie pobytu mojej mamy w szpitalu.
Po 10 miesiącach, dokładnie w czwartek 30 października 2014, matka poczuła się źle i położyła na łóżku z objawami podobnymi do tych sprzed ponad trzech kwartałów. Tyle że tym razem ani ja, ani ojciec nie proponowaliśmy już przyjazdu lekarza ani wyjazdu do szpitala, wiedząc, że matka nie da się tam zawieźć, chyba że w sytuacji, gdyby straciła przytomność. Jak wiadomo, prawo może być w tym względzie bezlitosne – jeśli pacjent jest świadomy i wyraża sprzeciw wobec leczenia, lekarz jest praktycznie bezradny, tak przynajmniej wtedy to wyglądało. Mama zapadła w sen, przestała jeść, przeleżała cały czwartek i piątek. Osłabiony organizm zaczął niknąć w oczach, tradycyjne funkcje metaboliczne przestawały być przez niego kontrolowane. Nie wiedząc co jej jest, wmusiliśmy w nią przynajmniej wzięcie kilku dawek witamin i picie coca coli, niestety, nie dawało to jakiejś natychmiastowej wyraźnej poprawy, jedynie podtrzymanie podstawowych funkcji życiowych. Kładąc się spać tego wieczora uklęknąłem na modlitwie i własnymi słowami zacząłem się modlić do Pana Jezusa z błaganiem, aby mnie nie zostawiał samego w tej trudnej sytuacji, aby podczas tej nocy dał mi ukojenie – w tej modlitwie zszedłem naprawdę głęboko, modliłem się całym sobą, oddając się całkowicie Bogu. I zdarzyło się coś, czego bym się nie spodziewał. Bóg podczas tej nocy (była to już raczej druga jej połowa) zesłał na mnie sen, w którym Jezus, do którego się wieczorem modliłem, objawił mi się jako nieprawdopodobnie kochająca mnie piękna kobieta, dodam – w krótkich ciemnych włosach (które szczególnie lubię u płci przeciwnej). We śnie czułem tak ogromną miłość tej osoby, jakiej prawdopodobnie – przepraszam wszystkie ewentualnie zaskoczone panie – nie może dać żadna kobieta w prawdziwym życiu. To było coś tak nieprawdopodobnie cudownego, byłem tak czule dotykany, jakby osoba, która mnie pieści znała mnie i moje życie na wskroś od urodzenia, wszystkie moje bolączki i tęsknoty, trudno mi to nawet wyrazić słowami. Czułem, że ta postać kocha mnie całkowicie bezgranicznie, że jest zainteresowana tylko i wyłącznie moim szczęściem. Kiedy się w końcu obudziłem, zrozumiałem jak wielka jest miłość Chrystusa do nas. Jest naprawdę ogromna, jest nieprzemierzona, jest to szczęście w czystej i wiecznej postaci. Byłem trochę zaskoczony, że Jezus – Bóg objawił mi się w ten sposób, a przede wszystkim zdumiony i jednocześnie wdzięczny, że moja wieczorna modlitwa odniosła taki efekt. Już nigdy potem nie doznałem takiego doświadczenia, nie jest mi ono zresztą już potrzebne, wiem, z czym obcowałem i pamięć o tym mi wystarczy. Wreszcie zrozumiałem, co to znaczy, gdy mówi się, że Bóg nie może przestać nas kochać, że kocha nas miłością szaleńczą.
Następnego dnia, w sobotę 1 listopada, w dniu Wszystkich Świętych, pokrzepiony nocnym doświadczeniem, stawiłem się na mszy, zamierzając potem pojechać na cmentarz. W moim kościele od zawsze w jednej z tylnych naw wisi obraz św. Judy Tadeusza, patrona spraw trudnych i beznadziejnych, jednego z dwunastu apostołów, spokrewnionego z Chrystusem (stąd nierzadko przedstawia się go jako wizualnie podobnego do Zbawiciela). Przez kilka ostatnich lat przechodząc obok tej ikony myślałem sobie dość żartobliwie „Święty Judo Tadeuszu, nie chciałbym być nigdy twoim ‘klientem’”. Ta sama myśl towarzyszyła mi zawsze, gdy przejeżdżałem przez jedną z odległych dzielnic mojego miasta, na której znajduje się parafia pod wezwaniem tego świętego. Gdy skończyła się wspomniana sobotnia msza, podszedłem do obrazu św. Judy Tadeusza, uklęknąłem przed nim i zacząłem się modlić. Poprosiłem go, aby w jakiś sposób pomógł mojej rodzinie wyjść z tej kolejnej niełatwej sytuacji, przyrzekłem, że następnego dnia, w Dzień Zaduszny, stawię się w parafii pod jego wezwaniem we wspomnianej odległej dzielnicy. Wyszedłem z kościoła i pojechałem na cmentarz. Modląc się przy grobie mojego dziadka i babci (ze strony ojca), po raz pierwszy poczułem jakby wewnętrzny głos mojej babci, która z uśmiechem dodawała mi otuchy, mówiąc, że mama wyjdzie z choroby. Wydawało mi się to czymś odrealnionym, biorąc pod uwagę jej stan, ale w myślach przynajmniej odwzajemniłem ten babciny uśmiech. Wróciłem do rodziców – mama leżała ledwo łapiąc kontakt z otoczeniem. Następnego dnia, w niedzielę 2 listopada, obejrzałem Anioł Pański z Watykanu, po którym zacząłem się modlić, poprzez św. Judę Tadeusza prosząc Boga o pomoc.
Gdy około godziny 15-ej wyjeżdżałem na cmentarz, matka leżała niemal bez czucia, ojciec napomknął, że nie myła się od kilku dni. Dojechałem na cmentarz, a następnie skierowałem się na grób syna mojej opiekunki z czasów, gdy byłem dzieckiem i rodzice nie mieli mnie z kim zostawić będąc w pracy. Odmówiłem modlitwę za jego duszę zamierzając uzyskać dla niego odpust po przyjęciu Komunii św. podczas mszy, na którą po wizycie na cmentarzu zmierzałem do parafii św. Judy Tadeusza. Po prawie 40 minutach jazdy z cmentarza znalazłem się w tym kościele. A właściwie małym kościółku parafialnym. Gdy wszedłem, było jeszcze ok. 15 minut do mszy. W środku siedziało kilka osób, światła były przygaszone. Uklęknąłem w ławce i zacząłem modlić się do patrona parafii, który kilka dni wcześniej obchodził swoje wspomnienie w kościele katolickim (tj. 28 października). Po pewnym czasie światła rozbłysły i zaczęła się msza. Jedna z najbardziej nabożnych, jakie przeżyłem w życiu. Podczas niesłychanie pięknego kazania o śmierci jako o przejściu tylko do innego wymiaru, ksiądz zadał pytanie, czy jest ktoś w kościele kto umierał. Gdy nikt się nie zgłosił, kapłan sam opowiedział o tym, jak 6 września 2008 roku żegnał się praktycznie z tym światem mając zdiagnozowany nowotwór mózgu. W chwili pisania tych słów, kapłan ten nadal żyje.
GDY PO 4 GODZINACH OD POZOSTAWIENIA LEŻĄCEJ BEZŁADNIE MAMY, WSZEDŁEM DO DOMU RODZICÓW, ONIEMIAŁEM. MOJA MATKA SIEDZIAŁA NA FOTELU, SAMODZIELNIE JADŁA KOLACJĘ I ŻYWO DYSKUTOWAŁA Z OJCEM NA TEMATY POLITYCZNE, BĘDĄC PO KĄPIELI W WANNIE, DO KTÓREJ WESZŁA – WEDŁUG SŁÓW OJCA – O WŁASNYCH SIŁACH. POWITAŁEM SIĘ Z NIĄ, PRZESZEDŁEM DO DRUGIEGO POKOJU, UPADŁEM NA KOLANA I BEZGŁOŚNIE, TAK, ABY NIKT NIE SŁYSZAŁ, ZACZĄŁEM PŁAKAĆ. OD TEJ PORY WIEM, ŻE ŚW. JUDA TADEUSZ, APOSTOŁ JEZUSA, BĘDZIE MI TOWARZYSZYŁ DO KOŃCA MOICH DNI. PRZYSZEDŁEM DO NIEGO PIERWSZY RAZ I OD RAZU ZOSTAŁEM WYSŁUCHANY. PRZYSZEDŁEM W OKTAWIE JEGO WSPOMNIENIA, W DZIEŃ PO DNIU WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH, Z OFIARĄ ZA DUSZĘ CZYŚĆCOWĄ. I ZOSTAŁEM WYSŁUCHANY.
DALSZE ŚWIADECTWA – święci Pańscy.
ŚW. BŁAŻEJ
Przekazy mówią nam, że św. Błażej z Sebasty jest patronem ludzi szczególnie narażonych na choroby gardła. Jako wykładowca i dziennikarz należałem do tej grupy, a dodatkowo genetycznie mam bardzo wrażliwe górne drogi oddechowe. Wirusy i bakterie to od dzieciństwa był mój chleb powszedni. Anginy, grypy, przeziębienia, zapalenia oskrzeli. I tony antybiotyków. Dopiero jednak w 2009 roku usłyszałem o św. Błażeju. Jego kościelne święto przypada 3 lutego (jest to data urodzin mojej babci ze strony ojca). W ten dzień msza święta wygląda trochę jak w prawosławiu – na końcu kapłan kładzie na szyi każdego z wiernych dwie skrzyżowane świece i odmawia krótką formułę błogosławieństwa. Na początku górę wzięło u mnie typowo ludzkie zainteresowanie samym obrzędem, niż faktycznym jego działaniem. Jednak po pierwszym roku, gdy obyło się bez wizyty u lekarza, zaczęło do mnie docierać w czym uczestniczę. Ten rok bez choroby był jak zaproszenie, jak czek in blanco, który św. Błażej mi zostawił, zapraszając do korzystania z jego dobrodziejstw. W drugim roku msza 3 lutego była już dla mnie w pełni eucharystią – nie zapomniałem się wcześniej wyspowiadać, przyjąłem komunię. Niedawno zaczął się 15 rok mojego szczerego oddania się pod opiekę św. Błażejowi – niech lekarze i wszyscy inni specjaliści spróbują wyjaśnić jak to możliwe, że osoba, która każdej zimy minimum raz (a nierzadko dwa razy) lądowała w gabinecie internisty, wychodząc z naręczem recept i prawie nieprzytomna od gorączki, przestała chorować. Przez covid przeszedłem nienaruszony bez szczepionki. Oczywiście pomagam św. Błażejowi – napoje z lodówki pijam tylko latem i bynajmniej nie w postaci płynnego lodu, to oczywiste. Szalik w sezonie jesienno-zimowym jest jak zwykle. Tyle, że wszystkie te zabiegi czyniłem również w poprzednich latach, a i tak kończyłem u lekarza. Teraz jest inaczej. Teraz moim gardłem opiekuje się św. Błażej z Sebasty. A gdyby ktoś był zainteresowany zębami, to św. Apolonia przyjmuje 6 dni później, 9 lutego.
ŚW. AGATA
Dwa dni po wspomnieniu św. Błażeja, czyli 5 lutego, Kościół czci św. Agatę, patronkę chroniącą m.in. od pożarów. Wierni mogą na koniec mszy otrzymać specjalnie w tym dniu poświęconą wodę. Czy ktoś może mi wyjaśnić, jak to możliwe, że zwykła woda kranówka poświęcona przez Kościół, zamiast po czasie zacząć mętnieć, itd., zaczyna nabierać zapachu igliwia (ten zapach to jest coś niesamowitego), mając pełną klarowność. Kiedy po roku od święcenia otwieram tę wodę na kolędzie i unosi się ten szyszkowy zapach, zawsze się uśmiecham (to samo dzieje się ze święconą wodą, którą przywiozłem kilka lat temu z Gietrzwałdu, z tamtejszego Sanktuarium Maryjnego). Mam już takich butelek z wodą św. Agaty poświęcaną co roku przez Kościół przynajmniej z dziesięć roczników. Przedostatnim rocznikiem pokropiłem nową kuchenkę gazową, wierzę, że św. Agata zapewni jej bezproblemowe działanie.
ŚW. ŁUCJA
Z końcem sierpnia 2010 mój tata poszedł na operację oka. Zaćma. Dawno się tak nie bałem. Bałem się chyba jeszcze bardziej niż on, mimo że wszyscy uspokajali, że to tzw. rutynowy zabieg. Ładna mi rutyna – jedno omsknięcie ręki i ojciec traci wzrok w oku. Strach był tak wielki, że dwa tygodnie przed operacją postanowiłem obejść wszystkie kościoły leżące w centrum sąsiedniego miasta. Jak na pielgrzymce. Wejść do każdego z nich i chwilę się pomodlić. W jednym z nich wpisałem się do maryjnej księgi cudów parafii, zawierzając Matce Boskiej tę operację. Miesiąc później kontrola okulistyczna wykazała perfekcyjne osadzenie soczewki, a ojciec zaczął się już poruszać całkowicie o własnych siłach. Jak można było się jednak domyśleć, po kilku latach siadło drugie oko i ojciec musiał być ponownie operowany. Tym razem postanowiłem całą sprawę oddać św. Łucji. Moje modlitwy za wstawiennictwem tej świętej zostały wysłuchane. Operacja ponownie się udała, choć rok później ojciec miał jeszcze dwie poprawki laserem, obecnie wszystko jest bez zarzutu, widzi prawdopodobnie lepiej ode mnie.
ŚW. RITA
O kulcie św. Rity usłyszałem po raz pierwszy na mszy z okazji rocznicy mojej Komunii Św.., w kościele, w którym kilkadziesiąt lat wcześniej przyjąłem po raz pierwszy ten sakrament. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że św. Rita, patronka – podobnie jak św. Juda Tadeusz – od spraw trudnych i beznadziejnych, będzie ratować mojego ojca, który będąc w coraz bardziej podeszłym wieku znalazł się w szpitalu, trafiając tam z zapaleniem przewodu pokarmowego, co ostatecznie skończyło się operacją. O ile można powiedzieć, że sam zabieg się udał, o tyle stan pacjenta po nim lekarze określili jako bardzo ciężki – tata wylądował pod respiratorem, został następnie przeniesiony na oddział intensywnej terapii. Bez czucia, z maszyną oddychającą za niego, przeleżał tak 3 dni. W pierwszym dniu część personelu zasugerowała, abym zawołał księdza. Tak się też stało, do ojca przyszedł kapłan z sakramentem namaszczenia i razem modliliśmy się nad obstawionym maszynami chorym. Zalany łzami, postanowiłem działać – pojechałem do mojego komunijnego kościoła, na mszę, po której podszedłem pod obraz św. Rity. Uklęknąłem…
Tata został wybudzony po trzech dniach. Doszedł następnie do praktycznie pełnej sprawności. Oczywiście wymaga nadzoru, jak każdy senior, ale odzyskałem go całego i zdrowego. Róża, którą przyniosłem od św. Rity tamtego dnia, stoi nadal w wazonie. Jest sucha, ale nie spadł z niej ani jednej płatek, ani jeden listek.
ŚW. JÓZEF
Jeżeli Czytelniku myślałeś, że historie związane z moją matką skończyły się wraz z wstawiennictwem św. Judy Tadeusza, to byłeś w błędzie. Po kilku latach od tamtych wydarzeń, mama ponownie znalazła się w sytuacji, która wymagała interwencji szpitalnej. Oczywiście po raz kolejny zapierała się rękoma i nogami. Po dwóch dniach tej batalii, postanowiłem pojechać na mszę do kościoła pod wezwaniem św. Józefa (była to akurat niedziela). Do tego patrona modliłem się już wcześniej o opiekę nad moim tatą w czasie, gdy był jeszcze czynny zawodowo, ale i później. Po mszy podszedłem do figury św. Józefa i cały zbolały oraz zestresowany, zacząłem się modlić. Gdy po mszy wróciłem do rodziców, tata powiedział, że mama zgodziła się na zawiezienie do szpitala… Od tej chwili wszelkie sprawy rodzinne powierzam również św. Józefowi.
ŚW. FAUSTYNA
Dzienniczek zacząłem czytać kilka lat temu. Wolno, tylko kilka akapitów co piątek oraz w niedzielę Bożego Miłosierdzia. I właśnie w taką niedzielę kilka lat temu zastał mnie fragment, w którym Chrystus w Dzienniczku podaje Faustynie dzień, w którym chce, aby to Miłosierdzie było szczególnie obchodzone (pierwsza niedziela po Wielkanocy). Gdy rano w tamtą właśnie wspomnianą niedzielę Miłosierdzia Bożego otworzyłem Dzienniczek i dotarłem do zakładki, gdzie poprzednio skończyłem lekturę, i ukazał się następnie właśnie ten fragment, po prostu oniemiałem ze zadziwienia. Od tamtej chwili piątkowa Koronka o 15-ej jest odmawiana regularnie.
POZOSTALI ŚWIĘCI
Wstawiennictwo opisanych wyżej świętych nie kończy tej listy. Muszę tu wspomnieć również św. Wincentego a Paolo, św. Urszulę Ledóchowską, św. Franciszka Salezego, św. Augustyna i św. Antoniego, którym również wiele zawdzięczam.
Boże, dziękuję Ci za Twe cuda, Twą pomoc i Twoich świętych. Choć nie pojmuję ogromu i celowości chorób, jakie są udziałem wielu ludzi, pragnę wierzyć, że jest w tym jakiś głęboko ukryty przed umysłem człowieka sens, który zrozumiemy dopiero wtedy, gdy zjednoczymy się z Tobą na tym, a zwłaszcza na tamtym świecie. Wiem, że cierpienie zbliża do Ciebie bardziej niż radość. „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni zostaną pocieszeni.”
INNE ZDARZENIA
GODZINA ŁASKI
Wspomniana tu już Godzina Łaski to coś, co wymyka się ludzkiemu rozumowi. Raz w roku, przez godzinę, Maryja szczególnie nadstawia ucha dla naszych próśb. Jeśli są zgodne z wolą Bożą, zostaną na pewno wysłuchane. Wiem to między innymi po zdarzeniu z grudnia 2019 roku, gdy miesiąc wcześniej jakaś wyjątkowo uparta infekcja dopadła mojego tatę. Tata przeziębił się będąc na pogrzebie na początku listopada i ostatecznie wylądował z antybiotykiem w łóżku. Po dwóch tygodniach, zamiast poprawy, jego stan zdrowia nie uległ zmianie, więc lekarz przepisał mu inny antybiotyk. Niestety, po kolejnych dwóch tygodniach sytuacja niewiele się poprawiła – nadal rozrywający kaszel, nadal złe samopoczucie. W końcu nadszedł 8 grudnia, wypadający akurat w niedzielę. Ojciec kaszląc niemiłosiernie, nie poszedł na mszę. Ubrałem się i wyszedłem do kościoła, trafiając na mszę w trakcie Godziny Łaski (w której, jak wcześniej napisałem, uczestniczyłem już od kilku lat). Po mszy odbyło się nabożeństwo do Matki Boskiej, a ja wpatrywałem się w Jej oblicze i prosiłem tylko o jedno – aby tata wreszcie wyzdrowiał. Mniej więcej pół godziny po moim powrocie do taty, przestał on całkowicie kaszleć, a około popołudnia poinformował, że czuje się zupełnie zdrowy.
BOŻE CIAŁO
Kilka lat temu dopadła mnie sytuacja, w której ktoś z rodziny zmagał się ze sporym zadłużeniem wobec jednego z banków. Postanowiłem zająć się tym tematem, występując do banku z prośbą o redukcję zadłużenia o połowę. Kilka tygodni po wysłaniu pisma z prośbą o redukcję, wypadło Boże Ciało. Wchodząc do kościoła na mszę zostałem poproszony przez jedną z pań zaangażowanych do oprawy uroczystości o pomoc przy niesieniu baldachimu z monstrancją na procesji, gdyż brakowało jednej osoby. W pierwszej chwili chciałem się jakoś wykręcić, ostatecznie uzgodniliśmy, że jeśli nikt inny się nie zgłosi, mogę być do dyspozycji. Nikt się już nie zgłosił, więc po mszy znalazłem się razem z trzema innymi mężczyznami w orszaku, niosąc baldachim. Przede mną w środku szedł Chrystus ukryty w monstrancji.
Po czterech dniach, w poniedziałek, odebrałem z poczty odpowiedź z banku, który zgodził się zredukować dług o połowę. Rok później niosłem baldachim z własnej, nieprzymuszonej woli, dumnie i z wielką radością.
WIELKI PIĄTEK 2011
W dzień przed Wielkim Piątkiem, a więc w Wielki Czwartek, położyłem się spać, poprzedziwszy to krótką lekturą fragmentu ewangelii św. Jana, tego, w którym mowa jest o Trójcy Świętej, a konkretnie relacji między Bogiem Ojcem, a Synem. Dzień później, a więc w Wielki Piątek w południe wybrałem się po ciasto na stół wielkanocny. W drodze, na takim mało uczęszczanym odcinku, wyszło na mnie dwóch świadków Jehowy, którzy zatrzymawszy się zaproponowali rozmowę. Do niedawna grzecznie dziękowałem za taki dialog i oddalałem się (bynajmniej nie ze strachu, przecież to także chrześcijanie), tym razem było inaczej. Jakaś siła nakazała mi pozostanie na miejscu i wysłuchanie, co mają do powiedzenia. Gdy padło pierwsze pytanie, a mianowicie czy wiem, że Bóg nie jest trójosobowy, zrozumiałem dlaczego jest mi dane być w tym miejscu w tym dniu i o tej godzinie. Bez namysłu odpowiedziałem, że Bóg jest, i owszem, trójosobowy, bo tak mówi np. św. Jan w swojej Ewangelii. Na poparcie moich słów wyjąłem telefon komórkowy z wgraną Biblią Tysiąclecia (akceptowaną przez świadków Jehowy) i zacytowałem odnośny fragment, czym wprawiłem w zdumienie moich rozmówców – jeśli w ogóle spodziewali się odpowiedzi, to na pewno nie spodziewali się jej tak szybko. Dalsza rozmowa była już tylko miłą wymianą doświadczeń religijnych wymieszanych z życzeniami wielkanocnymi, po czym udałem się do cukierni, pod którą w momencie, gdy do niej dochodziłem, podjechał wóz dostawczy ze świeżymi, pysznymi babkami. Moje serce się uśmiechnęło, a moc Wielkiego Piątku przemówiła ze zdwojoną energią.
RÓŻANIEC
Od grudnia 2015 jestem członkiem Żywego Różańca. Nie wyobrażam sobie mojego życia bez tego uczestnictwa. Nie wyobrażam sobie przejścia przez pandemię, przez wiele innych problemów, które w międzyczasie się pojawiły i na pewno będą się jeszcze pojawiać, bez modlitwy Różańcowej. Gdyby nie Różaniec, nie dałbym rady unieść mojego codziennego krzyża. A wydaje się on z każdym kolejnym rokiem coraz cięższy.
BIBLIA
To zastanawiające, dlaczego ludzie nadal nieczęsto sięgają do tej świętej księgi. Księgi, która jest przecież fundamentem wiary. Księgi, która autentycznie przemawia do człowieka. I nie jest to wcale metafora. Przekonuję się o tym osobiście, gdy czytając wyrywkowo wyjątki z Nowego lub Starego Testamentu, trafiam na fragmenty bezpośrednio odnoszące się do zdarzeń z danego dnia bądź tygodnia. Licząc wszystkie te wejścia do Pisma Świętego, takich zdarzeń było mniej więcej 80 procent, a może nawet więcej. Za każdym takim razem doznawałem wręcz osłupienia, gdy na losowo wybranej stronie, znajdował się fragment, który mówił o sytuacji, z jaką się właśnie zmagałem. Jest to coś, czego na pewno nie da się wytłumaczyć zwykłymi, ludzkimi sposobami. Potrzebna jest wiara, myślę, że jednak nieco głębsza niż to, z czym mamy do czynienia na co dzień. Trzeba Uwierzyć. Ale żeby Uwierzyć, należy wpierw się ukorzyć, uznać swoją grzeszność i całkowicie, jak dziecko, zaufać Bogu. Tylko w takim stanie, stanie całkowicie szczerej i autentycznej, aż po najgłębszą otchłań duszy, czystości, opartej na pokucie i Eucharystii, może rozpocząć się nasza przemiana. Bóg bowiem wyczuwa każdy nawet najmniejszy fałsz, każdą kalkulację, a przecież one nie mieszczą się w ramach relacji z Nim.
PODSUMOWANIE
Życzę każdemu, aby przeżył choć jedno z takich niemal metafizycznych doznań, które stały się moim udziałem. Dzięki nim perspektywa czekającej każdego z nas śmierci przestała być już tak przerażająca. Wiedza, że po tamtej stronie na pewno coś jest, pozwoliła mi nieco uspokoić moje życie tu i teraz. Uspokoić, to oczywiście nie oznacza spocząć na laurach. Każdy dzień jest darem od Boga. Ale też każdego dnia szatan i jego zło próbuje dostać się do naszej duszy. Należy więc mieć się na baczności. Myślę, że dotyczy to zwłaszcza tych osób, które w szczególny sposób oddają cześć Bogu. To zrozumiałe – tam, gdzie zło jest środowiskiem naturalnym, gdzie nie ma miejsca dla Boga, szatan nie ma wiele do roboty. Tam zaś, gdzie ludzie wielbią Pana, tam jest też pole do działania dla podszeptów diabła. Pomyślmy – jakaż to jest dla niego szczególna radość, gdy odciąga od Boga człowieka wierzącego. A jest przecież mistrzem w odciąganiu. Największe kłody pod nogi może rzucać właśnie ludziom wierzącym, zwłaszcza tym, którzy starają się pielęgnować swoją wiarę. Jak byłby szczęśliwy, gdyby w godzinie spadającego na nas nieszczęścia, szepcząc nam do ucha słowa „No i gdzie jest teraz ten twój Bóg?”, mógł później pochwalić się przed Nim, mówiąc: „Popatrz Boże, a był to taki wierzący człowiek…”.
Zapewne zastanawiasz się, drogi Czytelniku, czy opisane tu, prawie mistyczne zdarzenia z życia jednego człowieka, to dużo, czy mało. Biorąc pod uwagę ich charakter to bardzo, bardzo dużo – to wielkie błogosławieństwo. Na szczęście każdy, kto pielęgnuje swoją relację z Bogiem, może doznawać choćby tzw. cudów codzienności i także na nich opierać swoją z Nim relację. U mnie ich występowanie nasiliło się zwłaszcza w ostatnich kilkunastu latach, gdy na oścież otworzyłem drzwi mojej wiary. Bóg Czeka na nas, czeka aż oddamy się Jemu, damy się Jemu prowadzić, nawet jeśli nie do końca Go rozumiemy. To często niełatwa droga, to droga krzyżowa, ale właśnie na tym polega sens życia. To dzięki ciosom, które zsyła nam los, dopełniamy swoje człowieczeństwo względem Niego. Dlatego odpowiedzmy Mu, nie wahajmy się – tylko z Nim można ostatecznie wygrać swoje życie. Nie czekajmy – jutro może być już za późno. Jutro możemy już nie zdążyć, bez względu na to, ile mamy lat.